top of page
Szukaj

10.000 kilometrów kamperem przez Australię.

IJ

Zaktualizowano: 23 sty 2022

To był nasz pierwszy raz! Pierwszy raz wybraliśmy się w podróż kamperem:-). Było nas pięcioro - 4 dorosłych: ja, Paula, Marcin i Darek oraz nastolatek Adam.



Byliśmy pełni wątpliwości: czy sobie poradzimy, czy ze sobą wytrzymamy, czy kamper nie będzie się psuł, czy nie będzie nam się nudziło podczas długich przejazdów.

Jednak pokusa zwiedzenia jak największej części Australii była tak duża, że mimo obaw postanowiliśmy spróbować. I nie żałujemy. Było cudownie. Przejechaliśmy ponad 10 tys. km w 3 tygodnie. Było to możliwe tylko dzięki temu, że czworo z nas ma prawo jazdy i zmienialiśmy się za kółkiem.



Zwiedziliśmy wiele wspaniałych zakątków Australii, widzieliśmy mnóstwo dziko żyjących zwierząt (koale, kangury, wallaby, uśmiechnięte quokkas, dingo, echidnas, foki), spędziliśmy Święta Bożego Narodzenia w podziemnym hotelu w Coober Pedy, Sylwestra w Sydney podziwiając fajerwerki nad Opera House i Harbour Bridge i pograliśmy w golfa w towarzystwie kangura. Było warto! A kamper okazał się nie tylko niezawodny, ale także bardzo wygodny.

W kamperze było wszystko czego potrzebowaliśmy w podróży: 3 dwuosobowe łóżka, w tym 2 składane, łazienka z prysznicem, ubikacją i umywalką, lodówka, kuchenka gazowa i elektryczna, piekarnik, mikrofala, zlew, 6-osobowy składany stolik z krzesełkami, klimatyzacja dwustrefowa, a w oknach moskitiery i rolety.


Dzięki temu, że w kamperze mieliśmy wszystko, aby samodzielnie przygotowywać posiłki, czasami zdarzało nam się nawet coś ugotować. Potrawy wychodziły rewelacyjnie i wyśmienicie smakowały jedzone na powietrzu.



Kamper ma jedną szczególnie ważną zaletę. Jest w nim stosunkowo mało miejsca, a więc na postojach spędza się czas głównie poza nim. Uwielbialiśmy jadać śniadanka o świcie i spędzać długie, leniwe wieczory na zewnątrz, zwłaszcza, że często towarzyszyły nam dzikie zwierzęta: dingo, koale, kangury, wallabies.



Oczywiście ważną kwestią podczas podróży jest higiena osobista, ale również w tym zakresie kamper okazał się niezawodny.

Wprawdzie zazwyczaj korzystaliśmy z infrastruktury kempinowej, która w Australii jest na bardzo wysokim poziomie. W toaletach i pod prysznicami jest tam czyściutko, a kabin jest tak wiele, że nie ma żadnych problemów z dostępnością.

Jednak raz, niedaleko Melbourne musieliśmy się zatrzymać na przypadkowym kempingu, który wyglądał jakby był opuszczony, mimo, że był czynny. Było już ciemno i z uwagi na zwierzęta, dalsza jazda byłaby niebezpieczna.

Panowie, na powitanie, w toalecie spotkali olbrzymie pająki, co nas dziewczyny skutecznie odstraszyło od poruszania się po kempingu. Wykąpałyśmy się więc w kamperze i okazało się, że było to bardzo wygodne i przyjemne rozwiązanie. Gdyby była taka potrzeba to moglibyśmy się kąpać w kamperze codziennie.

A tak na marginesie, to były jedyne pająki, jakie widzieliśmy podczas podróży po Australii.

Toaleta w kamperze również była świetnie zorganizowana. Muszla klozetowa miała szczelne zamknięcie, a do zbiornika z wodą dodawaliśmy bardzo przyjemnie i intensywnie pachnący środek dezynfekujący. Dzięki temu, ani w toalecie, ani w kamperze, nie było czuć żadnych nieprzyjemnych zapachów.

Utrzymanie czystości i porządku w kamperze też nie było problemem, mimo, że było nas pięcioro. Mała przestrzeń sprawia, że trzeba wszystko odkładać na miejsce, bo nie ma gdzie tych rzeczy gromadzić. Dodatkowo w trakcie jazdy wszystkie przedmioty muszą być pochowane, bo inaczej "latają" po całym kamperze. Natomiast pozamiatanie i wytarcie kurzu to dosłownie chwilka. W efekcie, bez problemu utrzymuje się niemalże idealny porządek.

Planowanie podróży po Australii zaczęliśmy w lipcu, mimo, że na urlop wybieraliśmy się w połowie grudnia. Szybko okazało się, że to był ostatni dzwonek, bo już mieliśmy problem z rezerwacją kampera i kupnem wejściówek na niektóre atrakcje (np. koncert sylwestrowy w Operze w Sydney).

Zaczęliśmy od wyboru atrakcji, które chcielibyśmy zwiedzić w Australii. Następnie zaplanowaliśmy trasę podróży, starannie obliczając odległości i czas przejazdu pomiędzy poszczególnymi punktami zwiedzania i odległości pomiędzy stacjami benzynowymi.



Dodatkowo wybieraliśmy utwardzone drogi, bo te nieutwardzone przejezdne są tylko dla samochodów z napędem na 4 koła.


W Australii należy unikać jazdy przed świtem i po zmroku, ze względu na zwierzęta, a szczególnie kangury, które często wyskakują tuż przed nadjeżdżające samochody.

Zatem w naszych planach przyjęliśmy założenie, że będziemy wyjeżdżali najwcześniej ok. 6-tej rano, a dojeżdżali na nocleg najpóźniej ok. 18-tej.



Dodatkowo założyliśmy, że będziemy jechać z prędkością ok. 90 km/h, czyli rekomendowaną max. prędkością dla większych kamperów. W trakcie podróży przekonaliśmy się, że to było słuszne założenie. Kamperem można wprawdzie jeździć szybciej, ale hałas i ogólny dyskomfort odczuwany podczas szybszej jazdy skutecznie nas do tego zniechęcił.

Zdarzyło się też kilka razy, że musieliśmy jechać znacznie wolniej, np. z powodu burzy piaskowej.



W ten sposób ustaliliśmy trasę podróży i jej orientacyjny czas trwania. Wiedząc skąd-dokąd będziemy jechać i ile dni potrzebujemy na tę podróż, mogliśmy zarezerwować kampera i kupić bilety na samolot. Wybraliśmy trasę z Perth do Brisbane, a więc było jasne, że kampera wypożyczymy w innym mieście, niż go oddamy i tylko takie opcje przy wypożyczaniu braliśmy pod uwagę. Niestety w sierpniu znalezienie wolnego kampera w Australii na okres 14 grudnia - 5 stycznia graniczyło z cudem. Po kilkudniowych poszukiwaniach i wielu telefonach do międzynarodowych wypożyczalni udało nam się wreszcie wynająć 6-cio osobowego kampera. Proponuję zatem ewentualną rezerwację kampera w Australii na okres grudzień-styczeń zrobić najpóźniej w lipcu.

Wybierając kampera szukaliśmy stosunkowo nowego pojazdu (max. 2 letniego), bo trasa przejazdu była długa (ponad 10 tys. km) i prowadziła mało uczęszczanymi drogami australijskiego outback'u. Na dodatek w okresie ichniego lata, kiedy temperatury w cieniu przekraczają nawet 50°C. Wybór nowego auta był bardzo dobrą decyzją, bo kamper nie zawiódł nas ani razu, a klimatyzacja radziła sobie w ekstremalnie wysokich temperaturach.



Kampera wynajęliśmy w wypożyczalni niedaleko lotniska w Perth. Mimo, że mieliśmy bardzo dużo bagażu (było nas przecież pięcioro), to udało nam się większość walizek pochować w licznych schowkach pojazdu, a nasze pozostałe rzeczy bez problemu zmieściły się w łatwo dostępnych szafkach i na półeczkach.

Australia jest szóstym, największym krajem na świecie pod względem powierzchni, a więc często odległości między miastami wynoszą po kilkaset kilometrów. Nam zdarzało się w ciągu 1 dnia przejeżdżać nawet ponad tysiąc kilometrów. Planując to, od razu przyjęliśmy więc założenie, że będziemy się zmieniać za kierownicą, co 2-3 godziny. Czworo spośród nas ma prawo jazdy i chociaż nikt z nas wcześniej nie prowadził kampera, a ja dodatkowo nigdy nie prowadziłam pojazdu z kierownicą po prawej stronie, to każdy z nas poradził sobie bez problemu.


Na outback'u przekonaliśmy się jakie to było ważne. Jadąc ciągle prostą drogą, z monotonnym krajobrazem za oknem i sporadycznie mijanymi innymi autami, szybko ogarnia człowieka znużenie. Każdy z nas po 2-3 godzinach z przyjemnością oddawał kierownicę swojemu następcy. W ten sposób pokonaliśmy najdłuższe odcinki bez nadmiernego zmęczenia i zbędnego ryzyka.

W trakcie podróży kamperem, na bieżąco, z kilku dniowym wyprzedzeniem rezerwowaliśmy miejsca na campingach. Czasem, ze względu na problemy z dostępem do internetu i sieci komórkowej mieliśmy kłopot ze znalezieniem wolnych miejsc, ale ogólnie takie rozwiązanie dobrze się sprawdziło. Przy wyszukiwaniu miejsc campingowych korzystaliśmy z aplikacji Wikicamp. Główną zaletą tej aplikacji jest to, że działa także w trybie off-line, co na Outback'u jest bardzo ważne. Zdarzyło nam się, że przez blisko 1.5 tys km nie było ani internetu, ani sieci komórkowej - niewiarygodne, ale prawdziwe:-).

Ostatecznie przejechaliśmy kamperem trasę 10230 km, od Perth do Brisbane, czyli z zachodu na wschód południowym wybrzeżem Australii, z kilkudniowym wypadem na środek pustyni, do Uluru i Kings Canyon.


Zwiedzanie Australii zaczęliśmy od Perth, a właściwie od wyspy Rottnest Island położonej w pobliżu tego miasta.

To mała wysepka, o powierzchni niespełna 20 km kwadratowych, którą można objechać rowerem w 1 dzień. Wyspa słynie z tego, że jest zamieszkiwana przez quokkas, czyli "uśmiechnięte zwierzątka". Nazwa Rottnest pochodzi od holenderskiego słowa rattennest, co oznacza "szczurze gniazdo". Tak ochrzcił tę wyspę pewien kapitan floty holenderskiej w 1696 roku, bo był przekonany, że quokkas to gigantyczne szczury:-).


Quokkas to niewielkie ssaki z rodziny kangurowatych. Żyją wyłącznie w Australii i zamieszkują głównie wyspę Rottnest Island.



Na Rottnest Island można popłynąć promem bezpośrednio z Perth. Na promie można wypożyczyć rowery i otrzymać mapkę wyspy z dokładnie wytyczonymi trasami rowerowymi i zaznaczonymi miejscami, w których można spotkać quokkas. Zatem każdy odwiedzający wyspę może mieć pewność, że zobaczy quokkas jeśli zaopatrzy się w mapkę i uda się w miejsca na niej oznaczone.

Przejażdżka rowerem po wyspie nie jest zbyt męcząca, ale można też skorzystać z autobusu, który objeżdża całą wyspę, zatrzymując się przy wszystkich najistotniejszych punktach widokowych. A jest gdzie się zatrzymywać, bo na Rottnest Island jest kilkanaście bardzo malowniczych zatoczek i rzadko spotykane na świecie różowe jeziora (pink lakes).



Różowe jeziora, to słone jeziora, które swój kolor zawdzięczają mikroskopijnym glonom zawierającym beta-karoten rozwijającym się na kryształkach soli. Zasolenie jeziora, które jest na zdjęciach jest 4-krotnie większe, niż wody morskiej.



Z Perth udaliśmy się zobaczyć Wave Rock, czyli skałę wyglądającą jak fala wody zaklęta w kamień.

Odległość z Perth do Wave Rock wynosi ok. 340 km, zatem po ok. 4 godzinach byliśmy na miejscu.

Upał był już konkretny, ok. 42⁰ Celcjusza w cieniu, a odczuwalna tempera w słońcu znacznie wyższa. W okolicy Wave Rock jest bardzo mało cienia, a na szczycie skały nie ma go w ogóle. W efekcie urządzenia elektroniczne (iphony, kamera go-pro i gimbal) przestały działać zanim doszliśmy z parkingu do skały. Żeby zrobić jakiekolwiek zdjęcia, czy filmy musieliśmy najpierw schować urządzenia do cienia.


Wave Rock zrobiła na nas bardzo duże wrażenie. Wygląda niesamowicie, wręcz nierealnie. Jest to formacja skalna ukształtowana 60 milionów lat temu, a obecnie umiejscowiona pośrodku "niczego" - dookoła jest po prostu nizinny teren, ze skąpą roślinnością.



Na szczyt skały można wejść po schodkach. Skała ma ok. 15 m wysokości, więc wejście nie stanowi problemu. Kłopotem była potworna gorąc jaka panowała na górze. Na skale prawie nie ma roślinności, a więc spacer po nagrzanych kamieniach w pełnym, upalnym słońcu może doprowadzić do udaru. Niezbędne jest nakrycie głowy, albo jeszcze lepiej parasol słoneczny, filtry słoneczne i odpowiedni zapas wody. Ja miałam wrażenie, że się tam upiekę.

W Wave Rock spędziliśmy ok. 1,5 godziny, więc to był bardzo krótki przystanek i trzeba mieć to na uwadze planując odwiedzenie tego miejsca. Wydaje się, że warto to zrobić tylko jeśli będzie na trasie podróży, a więc niejako przy okazji.

Z Wave Rock udaliśmy się tego samego dnia do Esperance. Miasteczka oddalonego o ok. 380 km. Przejazd zajął nam ok. 4 godzin, a więc dojechaliśmy pod wieczór, tuż przed godziną 18:00.

Następnego dnia poszliśmy na plaże Lucky Bay w Esperance.

To cudna plaża z białym piaskiem, turkusową wodą i kangurami:-).

Super atrakcja patrzeć na dzikie zwierzęta, spokojnie skaczące po plaży, całymi rodzinkami.





Dla niektórych dodatkową atrakcją może być to, że na plażę można wjechać samochodem, ale jest 1 warunek. Trzeba mieć napęd na 4 koła, bo za zakopanie się w piasku grozi bardzo wysoka grzywna.


Osoby lubiące aktywne spędzanie czasu mogą pospacerować wokół Lucky Bay po niewielkich wzniesieniach. Urocze spacerki z atrakcyjnymi widoczkami, ale polecam wygodne, sportowe obuwie, bo czasem trzeba przejść po krótkich, ale stromych skalistych wzniesieniach.


Po Esperance kolejnym celem naszej podróży miało być Uluru. Najkrótsza droga z Esperance do Uluru prowadzi przez Grate Cenral Road - ok. 1850 km, a więc blisko 23 godziny jazdy non stop. Na szczęście w Esperance zaciągnęliśmy języka u tubylców i okazało się, że kamperem tą drogą nie da się dojechać do Uluru. Trzeba mieć napęd na 4 koła, a poza tym kanistry z benzyną i duże zapasy wody i jedzenia, bo po drodze nie ma żadnych stacji benzynowych, sklepów, ani nawet prywatnych domów. To kompletne odludzie!

Zmieniliśmy więc plany i udaliśmy się do Uluru drugą dostępną trasą, czyli przez National Highway 1 i Stuart Highway. Ta trasa okazała się znacznie dłuższa, bo ma blisko 2800 km, ale po drodze jest wiele miejsc w których można się zatrzymać, w tym miasta Port Augusta i Coober Pedy, które my wykorzystaliśmy jako przystanki w naszej podróży.


Podczas przejazdu z Port Augusta do Coober Pedy trafiliśmy na burzę piaskową. Wiało okrutnie, pyłu było mnóstwo, tak, że prawie nic nie było widać, a piasek był dosłownie wszędzie. Przejechaliśmy tak kilka minut i cudem trafiliśmy na maleńką stację benzynową na totalnym pustkowiu. Ucieszyliśmy się bardzo. Zaparkowaliśmy tam i z otuchą weszliśmy do środka, żeby podpytać co powinniśmy teraz zrobić.

Była tam tylko jedna pani, która rozbrajająco poinformowała nas, że burza może potrwać kilka godzin, albo kilka dni. Nikt tego nie wie. Jak chcemy to możemy jechać dalej, ale jak wolimy to możemy posiedzieć na stacji i przeczekać. Do najbliższego miasteczka było stamtąd ok. 300 km.



Z lekkim niepokojem, ale zdecydowaliśmy się jechać dalej. Napotkany kierowca tira poradził nam tylko, żebyśmy głośno włączyli muzykę, żeby w razie czego nie słyszeć, że przejechaliśmy jakiegoś zwierzaczka. Nie zastosowaliśmy się do podpowiedzi. Jechaliśmy bardzo ostrożnie, mając wrażenie, że na australijskim outback'u jesteśmy tylko my. Przez kilkaset kilometrów nie minęliśmy żadnego samochodu, ani zwierzęcia. Byliśmy tylko my, kamper i burza piaskowa, którą po przejechaniu ok. 150 km zostawiliśmy w tyle.


Kilka godzin później dojechaliśmy cało i zdrowo do Coober Pedy.

Coober Pedy to górnicze miasto w Południowej Australii, w głębi lądu, oddalone od południowego wybrzeża o ok. 900 km.

W Coober Pedy wydobywa się najpiękniejsze i najdroższe opale na świecie. Generalnie ok. 90% opali dostępnych na rynku światowym pochodzi właśnie z Coober Pedy.

Miasteczko jest fascynujące z jeszcze jednego powodu. Większość mieszkańców miasta (a jest wg Wikipedii ok. 1,5 tys. osób) na co dzień mieszka i pracuje pod ziemią, a właściwie w pomieszczeniach wydrążonych w skałach, bez okien i bezpośredniego dostępu do świeżego powietrza.



Mieszkanie i praca w skalnych pomieszczeniach to oczywiście konieczność z ekonomicznego punktu widzenia. W Coober Pedy latem panują ogomne upłay. Kiedy my tam byliśmy, ok. godziny 18:00 było nadal 56⁰ C w cieniu! Zatem mieszkanie lub praca w zwykłych naziemnych budynkach wiąże się z olbrzymimi kosztami klimatyzacji. Dlatego to wyjątkowy luksus w Coober Pedy.


Dla nas było jednak ogromną atrakcją spędzenie Wigilii Bożego Narodzenia w podziemnym hotelu. Brak okien i chwilowy dyskomfort z tym związany nie był dla nas przez tę 1 dobę żadnym problemem.

Natomiast kaktus w roli choinki, 44⁰ Celcjusza o godz. 23:00 i pyszne polskie ogóreczki zakupione w sklepiku na przeciwko naszego hotelu sprawiły, że były to dla nas niepowtarzalne i magiczne Święta.



Pobyt w Coober Pedy wykorzystaliśmy, żeby zwiedzić kopalnię Opalu. Fantastyczne miejsce, a my dodatkowo trafiliśmy na intersującą przewodniczkę pochodzącą z Chin. Zapytaliśmy ją dlaczego zdecydowała się zamieszkać akurat w Coober Pedy. Jej wyjaśnienia były dość mętne, więc po cichu uznaliśmy, że zwiedzając Australię trafiła do Coober Pedy, a tu skończyła jej się benzyna, więc tu utknęła:-).





Na zakończenie zwiedzania Coober Pedy wstąpiliśmy do tutejszej pizzerii i ku naszemu zaskoczeniu w menu była pizza z mięsem z kangura i emu. My się nie skusiliśmy, ale podobno zdarzają chętni.



Z Coober Pedy udaliśmy się do Uluru - trasa wynosi 755 km, a więc około 8 godzin jazdy.


Podczas Australijskiego lata niewiele osób zapuszcza się w głąb Outbacku, więc na campingu była większość miejsc wolnych. W chłodniejszych okresach podobno są tu tłumy, a miejsca trzeba rezerwować ze znacznym wyprzedzeniem.


Uluru to święta góra Aborygenów, rdzennych mieszkańców Australii. Jest to formacja skalna położona niemalże w środku kontynentu Australijskiego. Liczy ponad 300 m wysokości i ma ok. 8 km obwodu.



Uluru wydaje się zmieniać kolory w zależności od pory dnia. Dlatego turyści najchętniej podziwiają ją o wschodzie i zachodzie słońca. Są dwa punkty widokowe, jeden po wschodniej stronie góry (drewniana platforma), a drugi po zachodniej.


Zdania są podzielone skąd należy oglądać wschód i zachód słońca. Czy lepiej wschód słońca oglądać stojąc po stronie wschodniej, a zachód stojąc po zachodniej stronie góry, czy odwrotnie. Ja uważam, że lepiej wschód oglądać od zachodniej strony, a zachód od wschodniej. Wtedy słońce będzie wschodziło lub zachodziło nad Uluru, a więc widzi się jednocześnie górę i słońce. W przeciwnym przypadku wchód i zachód słońca byłby za plecami, ale być może kolory góry byłyby ładniejsze. Nas wchód i zachód słońca nad Uluru jakoś niespecjalnie oczarował, ale ogólnie fajnie było wstać przed świtem i pojechać pod Uluru, a potem patrzeć jak budzi się dzień.


Poniżej fotki Uluru podczas wschodu słońca.




A to podczas zachodu słońca:




Uluru można też obejrzeć z bliska. Podjeżdża się na parking przy zboczu góry i spacerkiem można przejść całą górę dookoła (ok. 8 km). U podnóża skały znajduje się wiele malowideł ściennych. Część miejsc z uwagi na ich sakralne znaczenie jest objęta zakazem fotografowania, można je zatem zobaczyć tylko na miejscu.


Kiedyś można było również wspiąć się na górę Uluru, ale od października 2019r jest to zabronione.



Z Uluru pojechaliśmy jeszcze dalej w głąb lądu, do Kings Canyon. Odległość od Uluru wynosi ok. 320 km, czyli przejazd zajmuje ok. 3,5 godziny.


Kings Canyon jest największym kanionem w Australii, a zarazem jedną z najpopularniejszych atrakcji. Ściany kanionu mają ok. 100 metrów wysokości. Są tu 4 trasy spacerowe o różnym stopniu trudności i różnej długości, więc każdy znajdzie coś odpowiedniego dla siebie.


Camping przy Kings Canyon podobał nam się najbardziej ze wszystkich, które odwiedziliśmy w Australii. Szczególnie fajny był basen wokół, którego gromadzą się przepiękne, kolorowe papugi, a malutkie ptaszki co chwila podlatują nisko nad taflę wody, żeby się jej napić. Wokół, sporo zieleni. Cudnie i bardzo relaksująco.



Camping przy Kings Canyon słynie z tego, że odwiedzają go dziko żyjące w pobliżu psy dingo. Wszędzie są rozwieszone informacje jak się zachować podczas spotkania z dingo i apele, żeby ich nie dokarmiać.

My mieliśmy przyjemność codziennie rano i wieczorem spotykać dingo tuż przy naszym kamperze. Chyba wybraliśmy miejsce postojowe na trasie jego codziennych przechadzek:-). Nie narzekaliśmy jednak, a wręcz odwrotnie. Miło było patrzeć chociaż przez chwilę na dziko żyjącego dingo w jego naturalnym środowisku. Wygląda zupełnie inaczej, niż dingo, które można spotkać w zoo.




Na spacer po Kings Canyon wybraliśmy się bardzo wcześnie rano. Wyjechaliśmy z campingu ok. 5:00 rano. Przejazd zajmuje ok. 45 minut, więc na miejscu byliśmy przed 6:00. A to dlatego, że latem z Kings Canyon trzeba zejść przed godziną 11:00 rano, bo po tej godzinie robi się tam nieznośnie gorąco.


Dostępne są 4 trasy: 2; 6; 4,8 i 22 km. My wybraliśmy Kings Canyon RIM Walk. To 6 kilometrowy szlak zaczynający się stromą, ale krótką, wspinaczką na Heartbreak Hill (Wzgórze Ataku Serca). Dalej trasa prowadzi po grzbiecie wąwozu zapewniając przepiękne widoki. Cały szlak można przejść w ok. 3-4 godziny.



Kings Canyon był najdalej na północ położonym miejscem w Australii do którego dotarliśmy. Tu zawróciliśmy i udaliśmy się z powrotem na południowe wybrzeże, do miasta Adelaide, skąd popłynęliśmy na Kangaroo Island.


Odległość między Kings Canyon a Adelaide wynosi ponad 1600 km, a czas przejazdu to ok. 17 godzin. Niezbędny jest zatem nocleg po drodze. My ponownie zatrzymaliśmy się w Coober Pedy.


Kangaroo Island to wyspa zwierząt: koali, kangurów, wallabies, słoni morskich, echidnas. Cudne miejsce dla osób uwielbiających przyrodę i zwierzaki. Na Kangaroo Island można dostać się tylko promem z miasta Adelaide. Prom płynie ok. 1 godz. Bilety na prom lepiej kupić z kilku miesięcznym wyprzedzeniem, zwłaszcza jeśli się podróżuje jakimś większym pojazdem.


Wyspa Kangaroo Island jest niewielka, więc można ją dokładnie zwiedzić w ciągu zaledwie dwóch dni. My wybraliśmy na nocleg camping Western KI Caravan Park & Wildlife Reserve. Camping znajduje się na terenie rezerwatu. Na nim i wokół niego mieszka mnóstwo dzikich zwierząt. Na co dzień otoczeni byliśmy koalami, kangurami i wallabies. Więcej szczegółów o tym miejscu znajdziecie tutaj: https://www.facebook.com/WKICP



Na drzewie rosnącym tuż obok naszego kampera mieszkała mama koala ze swoim ośmiomiesięcznym synkiem. A wieczorami przy naszym stoliku stałymi gośćmi były wallabies, a raz odwiedziła nas nawet echidna. Pokochaliśmy to miejsce całym sercem. Zadziwiające dla nas okazało się to, że koale wcale całymi dniami nie śpią, poza tym są bardzo ruchliwe, a do tego głośno ryczą, niczym duże, groźne niedźwiedzie:-). Czyli w naturalnym otoczeniu zachowują się zupełnie inaczej niż w ZOO.


Żal było wyjeżdżać. Niestety 4 dni po naszym wyjeździe camping i okoliczny park zostały w znacznym stopniu spalone przez ekstremalne pożary, które nawiedziły Australię na przełomie 2019/2020r. Ale wieść niesie, że wiele zwierząt na Kangaroo Island zdołało się uratować, a m.in. nasza sąsiadka - mama koala z synkiem, echidna. W kwietniu 2020r camping, po odbudowie infrastruktury, ponownie został udostępniony turystom.


Zwiedzanie Kangaroo Island zaczęliśmy od Zatoki Fok (Seal Bay Conservation Park). Można tu za opłatą, razem z przewodnikiem przejść się po plaży, na której wypoczywają liczne słonie morskie. Nie można się do nich zbliżać, ani tym bardziej ich dotykać, ale można je swobodnie poobserować, a jest na co popatrzeć. Mimo, że sprawiają wrażenie leniwych, w rzeczywistości, szczególnie te małe, są ruchliwe i bardzo pocieszne.



Dopiero z Zatoki Fok udaliśmy się na camping, który były jednocześnie naszą bazą wypadową do pozostałych miejsc.


Na Kangaroo Island oprócz zwierząt są też przepiękne miejsca do spacerów. My udaliśmy się m.in. zobaczyć Remarkable Rocks i Admirals Arch we Flinders Chase National Park.


Remarkable Rocks (Zadziwiające Skały) , to niesamowite i nieco niebezpieczne miejsce nad Oceanem Spokojnym. Skała znajduje się tuż nad brzegiem oceanu i oszałamiające wrażenie robi zestawienie turkusowej wody z rdzawym kolorem skał. To oszałamiające dzieło natury zostało ukształtowane w ciągu ok. 500 milionów lat przez siły erozyjne wiatru, mgły morskiej i deszczu.

Aktualne informacje o dostępności tego miejsca do zwiedzania znajdziecie tutaj: https://southaustralia.com/products/kangaroo-island/attraction/remarkable-rocks-flinders-chase-national-park.


Uwaga, na skale nie ma żadnych zabezpieczeń, więc lepiej trzymać się z daleka od krawędzi i szczególnie pilnować dzieci, ale rozsądnym turystom raczej nic tu nie grozi.



Z Remarkable Rock pojechaliśmy 6 km dalej do Cape du Couedic Lighthouse, czyli latarni morskiej znajdującej się również na terenie parku Flinders Chase National Park.



Od latarni można przejść spacerkiem do kolejnego uroczego miejsca - Admiral’s Arch i kolonii fok. To druga naturalna formacja skalna, do której prowadzi drewniany pomost. W trakcie spaceru można napawać wzrok oszałamiającym widokiem Oceanu Spokojnego.


A na końcu spaceru bonus. Dojdziecie do Adimal Arch i kolonii fok.



Kiedy nasyciliśmy się już widokami oceanu i oszałamiających formacji skalnych udaliśmy się do Hanson Bay Wildlife Sanctuary, czyli rezerwatu koali. Tu na licznych drzewach eukaliptusowych mieszka mnóstwo koali, które dosłownie są na wyciągnięcie ręki.



Niestety w pożarach na przełomie 2019/2020r to cudne sanktuarium zostało doszczętnie zniszczone. Nadal trwają prace nad jego przywróceniem. Wstępnie planowane jest to na styczeń 2022r. Zainteresowani mogą sprawdzić aktualną sytuację na stronie: https://www.hansonbay.com.au


Ostatnim punktem naszego pobytu na Kangaroo Island było Little Sahara Sandboarding & Toboggans, czyli miejsce gdzie można zjeżdżać po piasku na desce przypominającej snowboard'ową. Fajna atrakcja, ale wolę narty:-). Przede wszystkim dlatego, że na śniegu można korzystać z wyciągów. Na piaszczyste wydmy Little Sahara trzeba wdrapywać się samodzielnie.


Z Kangaroo Island udaliśmy się Twelve Apostles (Dwunastu Apostołów). To jedna z najczęściej odwiedzanych i fotografowanych atrakcji turystycznych w Australii.

Twelve Apostles to grupa naturalnie powstałych kolumn stojących tuż przy brzegu morza w Parku Narodowym Port Campbell, w południowej Australii.

Co ciekawe kolumn jest 8, a nie 12, jak sugerowałaby nazwa:-).


Trochę tej fascynacji tym miejscem nie rozumiem. Wprawdzie jest tu bardzo ładnie, ale specjalnie przyjeżdżać w to miejsce, żeby je zobaczyć, wg mnie nie ma sensu. Natomiast jeśli się jest w okolicy, to z pewnością warto tu wstąpić.

Na miejscu można wykupić krótki przelot helikopterem, co z pewnością dodatkowo podkreśli atrakcyjność tego miejsca.


​Ciekawostka, w Twelve Apostles było strasznie dużo much. Warto mieć ze sobą takie specjalne czapki, z woalką, które zabezpieczają przed natrętnymi owadami. My swoje zostawiliśmy niestety w kamperze, więc radziliśmy sobie inaczej.



Z Twelve Apostles pojechaliśmy do Melbourne. Melbourne to drugie, co do wielkości, miasto w Australii. W latach 2011-2017 uznano jako "Najlepsze miasto do życia na świecie".



W Melbourne zwiedziliśmy przede wszystkim tor Formuły 1 znajdujący się w dzielnicy Albert Park. Odbywa się na nim Grand Prix Australii. Sam tor, na co dzień przypomina nieco dziwne, ale jednocześnie prawie zwyczajne ulice okalające tutejsze jezioro.


Inną sympatyczną atrakcją Melbourne są kolorowe domki na plaży. My jednak trafiliśmy na bardzo wietrzną pogodę, więc pobytem na plaży się nie nacieszyliśmy.

Za to, super atrakcją był udział w Peguin Parade. To naturalny rezerwat dla najmniejszych pingwinów na świecie, które mają tu swoją kolonię.



Co dzień, ok. 21:00 godziny tysiące pingwinów przypływają w to miejsce, żeby przenocować na lądzie. Podczas naszego pobytu przypłynęło ich ponad 1,5 tys. Dzień wcześniej było ich 1410.


Pingwiny można podziwiać z dwóch platform. Jedna jest bardzo mała, ale za to znajduje się tuż obok ścieżki, którą pingwiny przechodzą z oceanu na wzgórze. Stąd doskonale widać je wszystkie. Niestety bilety na nią są najdroższe.


Druga platforma widokowa jest znacznie większa, więc łatwiej kupić na nią, ale znajduje się ona w znacznej odległości od pingwinów, więc znacznie mniej będzie je stamtąd widać.


Z Melbourne udaliśmy się do Sydney, gdzie mieliśmy zaplanowanego Sylwestra. Do pokonania mieliśmy prawie 900 km, czyli ponad 9 godzin jazdy. Jechaliśmy jednak znacznie dłużej, bo wjechaliśmy w strefę gigantycznych pożarów w Australii. Było bardzo niebezpiecznie, ale na szczęście nikomu z nas nic się nie stało.


No cóż, nie da się wszystkiego w podróży przewidzieć i zaplanować, ale i tak warto próbować.

Nam ostatecznie się udało. Wprawdzie z dużym opóźnieniem, dopiero tuż przed północą dotarliśmy do Sydney, ale zdążyliśmy pojawić się na miejscu pokazu przed godziną 0:00. Widok fantastycznych fajerwerków nad Opera House i Harbour Bridge wynagrodził nam stresy całego dnia. To był niesamowity, pełen wrażeń dzień, który na szczęście dobrze się skończył. Z pewnością nie zapomnimy go do końca życia.





1 stycznia 2020 roku spędziliśmy w Sydney. Włóczyliśmy się po mieście. Odwiedziliśmy m.in. słynną plażę Bondi Beach. Była mocno zatłoczona, a tutejszy, słynny basen raczej nas odstraszył, niż oczarował, ale może na innych zrobi to lepsze wrażenie.




Oprócz zwiedzania miasta skorzystaliśmy też z okazji i wzięliśmy udział w koncercie noworocznym w Opera Hause. Magia. Do dziś nie mogę uwierzyć, że nam się to udało. To było jedno z naszych marzeń, z serii tych mało realnych do spełnienia. A jednak dzięki naszej córce mieliśmy możliwość wysłuchania cudownego koncertu operowego w tym niezwykłym miejscu.



Nasza podróż po Australii nieuchronnie dobiegała końca. Z Sydney udaliśmy się do Brisbane będącego naszym końcowym przystankiem.


Brisbane to trzecie co do wielkości miasto w Australii, ale naszym zdaniem najnowocześniejsze i najpiękniejsze. Byliśmy nim zachwyceni. Tu lato trwa cały rok, nie ma pożarów, ani gwałtownych wiatrów. Zawsze jest miło i przyjemnie.

Do głównych atrakcji Brisbane należy South Bank, Rain Forest, Kangaroo Point, rejs po rzece Brisbane, a przede wszystkim Lone Pine Koala Sanctuary.


South Bank, to jedno z naszych ulubionych miejsc w Brisbane. Plaża, baseny, palmy i przepiękny, tropikalny park z licznymi knajpkami. A wszystko to, w centrum miasta. Można tu niezwykle przyjemnie spędzić czas.


Tuż obok South Bank znajduje się Rain Forest, czyli taki mini las deszczowy. Można tu pospacerować klimatycznymi alejkami wśród przepięknej, tropikalnej roślinności.


Innym atrakcyjnym miejscem w Brisbane jest Kangaroo Point, z którego pięknie widać panoramę miasta. Szczególnie o zachodzie słońca.

Przez miasto Brisbane przepływa rzeka Brisbane, więc komunikacja w mieście oparta jest także na tramwajach wodnych i łodziach. Warto skorzystać z tej przyjemności i skusić się na rejs po Brisbane.


Bezkonkurencyjnie najcudowniejszym miejscem w Brisbane jest jednak Lone Pine Koala Sanctuary. To miejsce, w którym możecie przebywać w otoczeniu kangurów. Karmić je (specjalną karmą sprzedawaną na miejscu), dotykać, robić sobie z nimi fotki.




W Lone Pine Koala Sanctuary są też koale, wallabies i kilka innych gatunków zwierząt.



Jeśli chcecie się jeszcze więcej dowiedzieć o miejscach, które zwiedziliśmy w Australii zachęcam do wejścia na moją stronę www.podrozneinspiracje.pl/australia.


262 wyświetlenia0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Auschwitz

Comments


bottom of page